Pani Swojego Czasu – o byciu żoną, mamą i życiu rodzinnym

with 2 komentarze
Ola Budzyńska, archiwum rodzinne
Ola Budzyńska czyli Pani Swojego Czasu, właścicielka dynamicznego biznesu on-line, od dawna mobilizuje mnie swoim podejściem do działania na swoich zasadach. W trakcie spaceru nad Wisłą (przeplatanego karmieniem dzieci, przeganianiem osy i szukaniem cienia) spytałam ją o rodzinne zwyczaje, dowiedziałam się też, co mówią o niej dzieci i mąż:)

Olu, jakie były początki rodziny Budzyńskich?

O matko, to było tak dawno, że już nie pamiętam. (śmiech) Oczywiście żartuję. Z Piotrem znamy się od 15. roku życia. Chodziliśmy do jednej klasy w liceum, potem wyjechaliśmy na studia do Krakowa i zamieszkaliśmy w mieszkaniu studenckim. Wzięliśmy ślub, zmieniłam nazwisko. Nadal mieszkaliśmy w mieszkaniach studenckich, bo nie było nas stać na własne, więc po ślubie niewiele się zmieniło. (śmiech)

A co jest dla Ciebie ważne w związku?

To, że jesteśmy zarówno razem, jak i osobno. Jest to dla nas oczywiste. Nie pytamy siebie o pozwolenie, gdy jedno z nas chce wyjechać gdzieś na kilka dni, tylko ustalamy szczegóły i terminy. Samotny wyjazd nie jest dla nas niczym dziwnym. Cieszę się, bo zauważam to również u naszych dzieci, które mówią: „Mamo, potrzebuję chwili spokoju”. Lubimy spędzać wspólnie czas, ale mamy też własne zainteresowania. Dodatkowo dzieci podzielają naszą pasję do rowerów (początkowo nie miały wyjścia, bo były za małe, z czasem jednak polubiły).

Co jeszcze jest dla ciebie ważne?

Cenię fakt, że z jednej strony jesteśmy rozumiemy siebie, z drugiej – nie mamy dla siebie żadnego zrozumienia. (śmiech) Już tłumaczę, o co chodzi. Zarówno moja praca zawodowa, jak i to, co robię prywatnie, jest dla mojego męża kompletnie niepojęte. I na odwrót: to, co on robi, jest dla mnie czymś kosmicznym. Mój mąż nie rozumie biznesu online i marketingu; jest naukowcem i matematykiem, więc kiedy ktoś mnie pyta, czym dokładnie się zajmuje, dzwonię do męża. Kiedyś zapisałam to na kartce, ale zgubiłam. (śmiech) Rozumiem, że to lubi, że ma swój świat. Taki sam jest stosunek męża do moich zajęć. Podobnie jest z czasem wolnym: choć lubię rower, nie interesują mnie trzydniowe wypady rowerowe męża, podobnie jak jego nie pasjonuje moje malowanie. Wiele rzeczy lubimy robić razem, tyle że niektóre pasje męża podzielam w mniejszym stopniu. On jeździ na rowerze wyczynowo, a dla mnie idealnym tempem jest całodniowa wycieczka rowerowa z dziećmi, podczas której pokonamy 20 km, bo dzieci tylko tyle dadzą radę przebyć. Gdybym jechała sama z mężem, zapewne musiałabym zrobić ze 120 km. (śmiech) Gdy młodszy syn Franek zacznie na poważnie jeździć, będziemy organizować rodzinne wyprawy.

Często mówisz o tym, że twój mąż bardzo Cię wspierał w zakładaniu biznesu.

Tak, nie tylko biznesu. Piotrek od zawsze wiedział, co chce robić w życiu: być matematykiem, pracować naukowo w Krakowie, z konkretnymi profesorami, podczas gdy ja nie miałam zielonego pojęcia, czym będę się zajmować. Wydawało mi się, że chcę uczyć języka polskiego, ale szybko mi się znudziło. Wiele razy zmieniałam zdanie. Piotrek ani razu się nie sprzeciwił – nawet wtedy, gdy powiedziałam: „Wiesz, za dwa tygodnie wylatuję na rok na drugi koniec świata. Będę stewardessą w arabskich liniach lotniczych. Właśnie podpisałam kontrakt”. Pamiętam, że spojrzał na mnie i odpowiedział: „No dobrze. Skoro chcesz, to leć”. Tak było za każdym razem. W obliczu wielkich zmian zawsze jednak zastanawialiśmy się nad finansami, bo wychodziło na to, że będę utrzymywać naszą rodzinę, dlatego zawsze miałam plan B.

A jakie cechy wynieśliście ze swoich rodzin?

Od mamy przejęłam przekonanie, że cokolwiek się zdarzy, na pewno sobie poradzę. I zawodowo, i życiowo. Pamiętam, jak pewnego dnia mama powiedziała do mnie i do mojej siostry: „Wiecie co, dziewczyny? Zrobimy remont!”. I robiłyśmy, gdy tata wychodził do kopalni na nocną zmianę. Albo obijałyśmy pinezkami starą wersalkę, gdy nie miałyśmy pieniędzy na nowe meble. Uważałyśmy, że nie potrzebujemy facetów, żeby poradzić sobie z takimi rzeczami. Moja mama jest zresztą bardzo praktyczna – do dziś pamiętam, jak machała młotkiem. Tatę interesują wycieczki i ładne widoki, a mama, gdy ogląda nasze zdjęcia z wakacji zwykle pyta: „Dlaczego tu nie ma człowieka? W co byłaś wtedy ubrana?”. (śmiech)

Czyli umiłowanie piękna, przygód i natury – od taty?

Tak. To tata chwalił mnie, gdy coś namalowałam, chodził z nami na wycieczki, wymyślał bajki albo ćwiczenia fizyczne. „Może o tym opowiesz mi o drzewie? – prosiłam go. – Albo lampie?”. I opowiadał. Od taty pochodzi wszystko, co wymyślone, od mamy – mocne stąpanie po ziemi, które też bardzo w sobie lubię.

To świetne połączenie. To jak z Panią Swojego Czasu – wymyślenie czegoś, czego nie było, i tworzenie tego w praktyce.

Tak. Mój mąż z kolei odziedziczył po swojej mamie umiłowanie zasad. Moja teściowa na przykład powtarza coś, co mnie niezmiennie denerwuje: „Ludzie mają firanki i zasłonki”. Ja nie mam. Bywa, że gdy jesteśmy na wakacjach, prasuje naszym dzieciom ubrania. Kiedyś nam również prasowała. Może myślała, że coś mnie natchnie, gdy zobaczę różnicę? A może chciała zobaczyć we mnie prawdziwą śląską gospodynię? (śmiech) Piotrek trzyma się zasad, więc jeśli dzieci czegoś bardzo chcą (na przykład pograć na tablecie nie tylko w weekend, bo zasada jest taka, że można tylko w sobotę i niedzielę), to przychodzą do mamy. (śmiech) Po tacie Piotrek odziedziczył pasję do ruchu, sportu i ciekawość świata. Mój teść był kolejarzem, miał szerokie zainteresowania i dużo czytał – od praw fizyki i chemii po encyklopedię. Mój mąż też jest takim człowiekiem renesansu, który na każdy temat coś wie i którego każdy temat interesuje.

A przechodząc między pokoleniami, co przekazujecie swoim dzieciom?

Trudne pytanie, bo nie wiadomo, co przekazujemy świadomie, a co nieświadomie. Ze względu na chorobę Jaśka (cukrzyca typu I) wpajamy chłopakom zdrowe nawyki życia. Ja również uczę się tego, bo w moim domu rodzinnym królowały tradycyjne obiady: ziemniaki, sos i grochówa.
Nasza rodzina jest niewierząca. W przeciwieństwie do chłopców ja i mój mąż zostaliśmy ochrzczeni. To jeden z obszarów, w których zauważają inność – Franek i Jaś jako jedyne dzieci wychodzą z klasy z lekcji religii. Przekazujemy naszym dzieciom, że mamy prawo być inni i działać inaczej, dopóki komuś nie zagrażamy, dopóki kogoś nie krzywdzimy. Nie mówimy, że ludzie wierzący są gorsi, tylko tłumaczymy, że się różnimy. Bardzo mocno zwracamy na to uwagę.
Nasze dzieci nie mają komputera, tylko tablet, którego mogą używać raz w tygodniu. Sprawdzam i aprobuję każdą ich grę lub bajkę. To też staje się powodem do buntu, „bo Krystian w szkole ma swój komputer i telefon i może grać dłużej”. Spokojnie wtedy tłumaczymy, że mamy swoje zasady i są one dla nas ważne.
Gdybym miała wybrać jedną rzecz, którą chcę przekazać dzieciom, byłoby to szanowanie inności – w sobie i w innych. Właśnie w takiej kolejności, bo niektóre cechy w sobie trudniej jest zaakceptować. Jasiek jest taki jak ja; chciałby, żeby inni go lubili. Ze względu na swoją chorobę nie może robić pewnych rzeczy, które robią pozostałe dzieci. Franek z kolei strzeli focha i zrobi swoje, więc będzie mu łatwiej w życiu. Jeśli cokolwiek spędza mi sen z powiek, to właśnie ta kwestia: jak ulżyć dzieciom w przekonaniu, że są inne, że robią coś innego.

Pytanie, czy w ogóle można ulżyć…

Pewnie nie, dlatego mówię dzieciom, że mamy wpływ tylko na siebie. Chciałabym, aby moje dzieci były wewnątrzsterowne. Ja jestem zewnątrzsterowna – przejmuję się opiniami innych i ważne jest dla mnie to, co słyszę o sobie. Staram się świadomie nad tym pracować i przypominać sobie, że najważniejsze jest, jak to we mnie rezonuje. Bardzo bym chciała, żeby chłopcy wypracowali podobne myślenie. Z drugiej strony myślę, że mogą nabyć je w naturalny sposób, bo mój mąż ma po swojej mamie podobne podejście: „Ja jestem Budzyński, najlepszy, i o co chodzi?”. (śmiech)

No widzisz, wciągnął Cię do rodziny, dał nazwisko, więc może coś z tego podejścia na Ciebie spłynie. (śmiech)

Czasem zastanawiam się, jak to możliwe, że z tym moim feministycznym nastawieniem tak bez wahania przejęłam jego nazwisko. (śmiech). Teraz prawdopodobnie zostawiłabym swoje.

Pamiętam taką sytuację z któregoś z Twoich live’ów, gdy zniknęłaś na kilka sekund, mówiąc: „Przepraszam bardzo, mąż wrócił, muszę się z nim pogodzić”. Zawsze tak szybko Wan to idzie? (śmiech) Jak sobie radzicie z konfliktami?

Myślę, że radzimy sobie jak każdy inny związek, czyli raz lepiej, raz gorzej. Gdy się kłócimy, to straszliwie, tak po włosku. Ale też staramy się szybko pogodzić. Czasem wystarczy uśmiech, bo godzenie i rozmowę zostawiamy później, a czasami jedno z nas chce się pogodzić, ale drugie chciałoby się jeszcze poobrażać. (śmiech)

Praca, dzieci, dużo rzeczy się dzieje. Jak dbacie na co dzień o swoją relację?

Spędzamy razem czas, rozmawiamy – nawet jeśli się nie rozumiemy. Mamy ten przywilej, że nie pracujemy na etacie, więc czasem w środku dnia wychodzimy na kawę na miasto, aby porozmawiać. Nie robimy z tego wielkiego halo. Nie opracowujemy nadzwyczajnego planu typu: „W poniedziałek o 14.00 budujemy naszą relację”. Kluczowe jest spędzanie wspólnie czasu. Usłyszałam gdzieś, że ludzie woleliby pozbawić się seksu, niż na jeden dzień stracić dostęp do swojego telefonu.
O tyle utrudnione są nasze wypady tylko we dwoje, że ani moja mama, ani teściowa nie umieją zmienić Jasiowi wkłucia (a trzeba je zmieniać co trzy dni). Nawet gdy chłopcy spędzają czas u babci, nie ma mowy o superodpoczynku, bo oboje z mężem jesteśmy pod telefonem. Dlatego wolimy wyjeżdżać razem i nie obawiać się ani o dzieci, ani o babcie.

Piszesz też sporo o tym, że uczysz dzieci zarządzania czasem, planowania. Jakie widzisz tego efekty?

W temacie zarządzania sobą w czasie dzieci znacznie lepiej radzą sobie niż my. Kierują się swoją energią, zamiast tym, co „powinno” się robić. Gdy są śpiące, to zasypiają. Gdy chcą się bawić, to się bawią. My, dorośli, robimy na odwrót: gdy mamy zwyżkę energii, to siedzimy na fejsie. A o drugiej w nocy, gdy padamy, uznajemy nagle, że wypadałoby coś robić.
Nie siadam i nie uczę dzieci planowania, tylko wykonujemy czynności związane z planowaniem, które ułatwią nam codzienne funkcjonowanie. Na przykład w trakcie wakacji, gdy jestem sama z dziećmi, a kilka godzin chcę przeznaczyć na pracę, siadam rano z chłopakami i planujemy dzień: „OK, zjedliśmy śniadanie. Co będziecie robić do drugiego śniadania, bo ja mam pracę?” – pytam. Chłopcy wymyślają i zapisują swoje zabawy. Oczywiście plan dnia często bywa modyfikowany, bo trzeba poskarżyć na brata, bo coś się wylało, ale starają się go trzymać.
Jaś umie czytać, więc pytam go, co mamy w planie. Gdy jest czas wspólny, odrywam się od pracy i czytam chłopakom. Jaś ma również lekcje. Uczę go, że są rzeczy ważne i ważniejsze. Wcale nie twierdzę, że wszystkie lekcje są ważne. Ze względu na chorobę najważniejsza dla Jasia jest godzina ruchu fizycznego w ciągu dnia, dlatego jeśli ma do wyboru odrabianie lekcji albo spacer, to pójdzie na spacer, bo jest ważniejszy dla jego zdrowia. Uprzedziłam wychowawczynię Jasia, że może się tak zdarzyć, choć staramy się do tego nie dopuszczać.
Gdy mały odrabia lekcje, również zwracam mu uwagę, żeby zastanowił się, co jest ważniejsze, bo może nie zdążyć zrobić wszystkiego. Czasem pokolorowanie sowy okazuje się ważniejsze niż mnożenie, no ale kim ja jestem, żeby decydować. (śmiech)

A co robicie rodzinnie, żeby odpoczywać?

Całą rodziną jeździmy na rowerach, chodzimy na spacery, wyjeżdżamy na wycieczki, wspinamy się po skałach albo spędzamy czas na zmianę – ja z chłopakami uwielbiamy malować, rysować, wycinać i chodzić do kina, Piotr preferuje sportowe aktywności. Gramy też w szachy – chłopaki przeciwko rodzicom albo skład mieszany.

Kto wygrywa?

Różnie. Jaś chodzi na kółko szachowe, więc ma sporo praktyki.

Jak dzielicie się obowiązkami z mężem i dziećmi?

Wszystko robimy wspólnie, choć nie po połowie, bo nie o to chodzi, żeby sobie łyżeczką odmierzać obowiązki.
Już w ciąży stało się dla mnie oczywiste, że dziecko jest nasze, a nie tylko moje. I mówiłam o tym mężowi. Kąpanie, przewijanie, usypianie dotyczyło nas obojga (choć dopóki karmiłam dzieci piersią, zwykle to ja usypiałam dziecko, bo na tym etapie był to jedyny sensowny sposób).
Podobnie podchodzimy do obowiązków rodzinnych. Rodzina jest wspólna, więc obowiązki też są wspólne. Niby dlaczego sama mam je wykonywać? Gdy brałam ślub, nie podpisywałam żadnego papierka, w którym zadeklarowałabym, że wraz ze zmianą nazwiska przejmuję wszystkie obowiązki domowe.

Pracujesz w domu. Jak wygląda Wasz typowy dzień?

W trakcie roku szkolnego jest łatwiej, bo chłopcy chodzą do szkoły i przedszkola. W okresie wakacji zdecydowanie zwalniam tempo – więcej przebywam z nimi, bo pracuję, zanim wstaną. Zdecydowanie nie zamieniłabym tego trybu na etat; mam możliwość spędzania z chłopcami więcej czasu i mogę pracować wtedy, kiedy chcę.
Rano mamy standardowe, okołorodzinne zwyczaje: wstawanie, śniadanie, odprowadzanie chłopców do szkoły i przedszkola. Później jest czas na moją pracę zawodową, którą wykonuję w domu. W zależności od dnia mąż pracuje albo w domu, albo na uczelni.
Około trzeciej kończę pracę i odbieram chłopaków ze szkoły i przedszkola. Potem spacer i obowiązki domowe dzielone z chłopakami – robienie i wieszanie prania, ładowanie i rozładowanie zmywarki, podwieczorek, zabawa, odrabianie lekcji.

Jaką jesteś żoną i mamą?

Żoną jestem wredną, mamą niecierpliwą, czyli generalnie hetera ze mnie. (śmiech) Jestem impulsywna. Myślę, że mój mąż mógłby mieć bardziej wyrozumiałą partnerkę, która wreszcie zapamiętałaby, czym on się zajmuje. (śmiech)
– Franuś, jaką jestem mamą?
– Fajną i niefajną.
– Kiedy jestem niefajna? Pewnie gdy krzyczę?
– Noo… czasami.
Gdy chłopcy się kłócą, wychodzę z siebie i zastanawiam się, kogo wystawić za drzwi: siebie czy dzieci.
– A kiedy jestem fajną mamą?
Cisza.
Pewnie wtedy, gdy na dużo pozwalam. Oczywiście w ramach tego, co jest u nas dozwolone. Nie mamy telewizora, nic nie leci w tle, nie oglądamy bajek w ciągu dnia, lecz jedynie wieczorem, po kąpieli. Nie jemy słodyczy, nie ma u nas przekąsek ani paluszków stojących na stole, dlatego w porze posiłku chłopcy są głodni. Posiłki zwykle jadamy razem.
Ze względu na chorobę Jaś musi jeść co trzy godziny.
Jestem zwyczajną mamą, choć szybko tracę cierpliwość. Mam koleżankę, która jest niezwykle cierpliwa i spokojna; samo patrzenie na nią jest dla mnie rozwojowe. Ale umiem przyznać się do błędu i przepraszam dzieci, jeśli nakrzyczałam na nie albo za szybko o coś posądziłam. „Wybaczam ci, mamo” – słyszę wtedy. Czekam na moment, w którym zaczną wybaczać sobie. (śmiech)
Kiedyś byłam bardzo zadaniowa. Nawet na placu zabaw miałam plan i potrafiłam zarządzić: „Pół godziny tu, potem idziemy tam”. Teraz sporo odpuszczam i dostosowuję się do tempa dzieci. Nabrałam pokory. Robienie mniej, a bardziej też jest fajne.
A mój mąż w odpowiedzi na powyższe pytanie wybuchnął śmiechem. „Dobrą i niedobrą” – powiedział. „Idealną” – dodał po chwili. „Moją jedyną” – rzucił na koniec. Jak widać, nasz młodszy syn Franek zwięzłość wypowiedzi ma po swoim tacie. (śmiech)

Pani Swojego Czasu kończy 3 lata. Czego mogę życzyć Tobie i Twojej rodzinie?

Zdrowia. O całą resztę zadbamy sobie sami.

Bardzo dziękuję za rozmowę!

Ola Budzyńska, archiwum rodzinne

***

Piszę o rodzinie, relacjach i odpoczywaniu. Jeśli chcesz być na bieżąco, zapisz się do newslettera albo polub mój fanpage. Mam w planach więcej wywiadów z inspirującymi rodzinami, jeśli takie znasz, napisz! 🙂 #ludziezbłyskiem